Podatek od dochodu, którego nie ma
W lipcu br. premier Białorusi Michaił Miasnikowicz zaproponował wprowadzenie podatku, którym miałyby zostać obłożone osoby niepracujące. Swoją propozycję uzasadniał tym, że ok. 445 tys. osób w wieku produkcyjnym nigdzie nie pracuje, wobec czego nie wnosi wkładu w rozwój gospodarki, a zarazem korzysta z różnego rodzaju świadczeń socjalnych. Najnowszy pomysł białoruskich władz przypomina walkę z tzw. tunejadstwem (społecznym pasożytnictwem) prowadzoną za czasów ZSRR.
Propozycja Miasnikowicza cechuje się nie tylko brakiem logiki (skąd bowiem osoby bez dochodów miałyby brać pieniądze na opłacenie podatku), ale obnaża także inny absurd białoruskiej gospodarki. Oficjalna stopa bezrobocia na Białorusi pod koniec czerwca br. wynosiła 0,5 proc., a liczba zarejestrowanych osób bezrobotnych - 22,6 tys.*. Wypowiedź premiera podważa więc wiarygodność oficjalnych statystyk, którą do tej pory władze starały się zapewnić za wszelką cenę, m.in. nie publikując rezultatów badania aktywności ekonomicznej ludności (LFS), które ujawniłyby rzeczywistą skalę problemów na rynku pracy.
Niewątpliwie podatek byłby wymierzony w zatrudnionych w szarej strefie (w tym tzw. mrówki czerpiące zyski z przekraczania granicy między Białorusią a UE) i migrantów zarobkowych. Nie zostało to wprawdzie powiedziane wprost, ale oczywiste jest, że właśnie tę grupę władze głównie mają na myśli. Inicjatywa Miasnikowicza wpisuje się w szereg poprzednich pomysłów tego typu, m.in. w ub.r. prezydent Łukaszenka groził migrantom pozbawieniem ich dostępu do bezpłatnej opieki zdrowotnej i zniżek w opłatach za usługi komunalne.
Nie ulega wątpliwości, że władze starają się znaleźć sposób na załatanie rosnącej z każdym rokiem dziury budżetowej. Sposób zaproponowany przez premiera wydaje się jednak dość ryzykowny. Jego wprowadzenie w życie być może zniechęciłoby część krótkookresowych migrantów do wyjazdów, ale dla części z nich mogłoby stać się bodźcem do opuszczenia kraju na zawsze.
ZB