Solidarność po europejsku
Zgodnie z tzw. procedurą dublińską rozpatrzenie wniosku o nadanie statusu uchodźcy spoczywa na pierwszym bezpiecznym kraju, do którego potencjalny uchodźca wjechał. Jeżeli pierwszym krajem, na którym migrant postawił stopę, jest np. Grecja, to grecka administracja rozpatruje wniosek. Wyłomem od tej zasady ma być tzw. system kwotowy.
Pierwotnie kwoty miały być z góry narzucone. Z propozycją taką wyszła w maju br. Komisja Europejska (KE), w odpowiedzi na apele Włochów i Greków o solidarność oraz wsparcie w rozwiązaniu problemu fali przybyszów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Zakładano, że pomiędzy kraje unijne będzie rozdzielonych w ramach tzw. relokacji 40 tys. osób, które dotarły do Włoch i Grecji, oraz w ramach tzw. przesiedleń - 20 tys. osób przebywających poza UE i potrzebujących ochrony. Przyjmowanie uchodźców miałoby nastąpić w ciągu dwóch lat, a z góry określona liczba dla konkretnego kraju miałaby być obliczona za pomocą algorytmu uwzględniającego liczbę ludności, zamożność, liczbę dotychczas przyjętych uchodźców oraz stopę bezrobocia.
Pomysł ten spotkał się jednak z oporem ze strony niektórych państw członkowskich, przy czym najgłośniej oponowały tzw. nowe kraje UE. Niezależnie od kwot krajami docelowymi migrantów są w szczególności Szwecja, Niemcy i Austria. Francja również jest widziana jako kraj atrakcyjny, ale to często przede wszystkim pas tranzytowy do Wielkiej Brytanii. Ostatnia z kolei, tak samo jak Dania i Irlandia, unijnej polityce azylowej nie podlega i kwoty się do niej, co do zasady, nie stosują. W pewnym uproszczeniu, za wprowadzeniem kwot są kraje, które bez odgórnego podziału w ostatecznym rozrachunku i tak przyjmują najwięcej uchodźców, a przeciwne pozostają państwa, które aż takim magnesem nie są.
Na unijnym szczycie w drugiej połowie czerwca br., po burzliwej dyskusji, system kwotowy ostatecznie zastąpiła tzw. dobrowolna solidarność. Ponadto ustalono, że Bruksela wypłaci 6 tys. euro na każdego przybysza relokowanego i 10 tys. euro na każdą osobę przesiedlaną spoza UE. Polska zadeklarowała możliwość przyjęcia 2 tys. osób, czyli grubo ponad tysiąc osób mniej, niż miałoby to miejsce w wypadku narzuconej kwoty, obliczonej na podstawie algorytmu KE z początku maja br. Liczba ta uwzględnia 1 100 relokowanych i 900 przesiedlanych.
Potem były wakacje, z których Unia Europejska obudziła się z liczbą ludzi szturmujących jej granice, przy których zaproponowane wcześniej kwoty jeszcze bardziej przestały przystawać do rzeczywistości.
Zaczął się, podkręcany przez media, okres szumnych deklaracji, słownych przepychanek i działań ad hoc. Berlin, który początkowo zapowiedział, że przyjmie wszystkich pukających do niemieckich drzwi, w zderzeniu z liczbą chętnych, szybko się z deklaracji wycofał. Równocześnie zaczął silniej domagać się solidarnego wsparcia od innych państw członkowskich, w tym Polski, grożąc końcem Schengen. W tym samym czasie Węgry skończyły budowę muru na granicy z Serbią, którego koszt szacuje się na 18 mln euro, zmuszając uchodźców do obrania drogi przez Chorwację.
22 września br., na spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych państw Unii Europejskiej w Brukseli powróciła sprawa podziału w oparciu o kwoty. Polska, wyłamując się ze zgodnego stanowiska państw Grupy Wyszehradzkiej, zagłosowała za planem. W pierwszej kolejności rozdzielonych ma zostać 66 tys. (z docelowych 120 tys.), z czego na Polskę przypadnie ok. 4,5 do 5 tys. cudzoziemców, niezależnie od wcześniejszych 2 tys. - Nie było możliwości zablokowania decyzji w sprawie podziału uchodźców; czysty sprzeciw Polski spowodowałby, że nie mielibyśmy wpływu na decyzję - powiedział wiceszef MSZ, Rafał Trzaskowski.
KM