Historia nas uczy, że niczego nas nie uczy
Od połowy 2015 r., w związku z tzw. kryzysem uchodźczym, media oraz politycy - także w Polsce - biją na alarm. Mówi się o inwazji muzułmanów na Europę na niespotykaną dotąd skalę i o największej masie uchodźców w okresie powojennym. Abstrahując od języka, którym operuje się w dyskursie medialnym i politycznym, a który wymaga osobnej analizy, warto zastanowić się przez chwilę, czy rzeczywiście mamy do czynienia z fenomenem niespotykanym w Europie od końca II wojny światowej i czy problemy związane z integracją imigrantów są nowe. Koniec wojny w maju 1945 r. nie położył kresu przymusowym wędrówkom ludów. Wysiedlenia Niemców, akcja „Wisła”, przesiedlenia Polaków ze Wschodu trwały jeszcze przynajmniej kilka lat. Wojna zmieniła oblicze Europy w wielu wymiarach, także w obszarze migracji, co wynikało ze zmiany ładu światowego.
Wielka Brytania jeszcze w latach 1950., wraz z rozpadem imperium kolonialnego, stała się domem dla ponad pół miliona imigrantów z dawnych kolonii, głównie młodych mężczyzn, którzy znacząco przyczynili się do rozwoju powojennej gospodarki brytyjskiej. Spis ludności przeprowadzony w 1981 r. wykazał, że w poprzedzających go dwóch dekadach Azjaci z Kenii i Ugandy (przywiezieni do Afryki jako siła robocza i tzw. klasa średnia na usługach kolonialnej administracji) nie przyjęli paszportów nowo powstałych państw i w liczbie blisko 200 tys. osiedlili się w Wielkiej Brytanii. Tematyka kryzysu imigracyjnego była już wówczas dyskutowana przez elity polityczne i stawała się nieodłącznym elementem kolejnych kampanii wyborczych, co przyczyniło się do polityzacji tematu. W roku 1964, kiedy obywatele dawnego imperium już licznie zamieszkiwali Wyspy Brytyjskie, konserwatyści nawoływali do powstrzymania „zalewu”. Zasłynęli hasłem wyborczym „If you want a nigger for a neighbour, vote for Labour” („jeśli chcesz murzyna za sąsiada, głosuj na Partię Pracy”). W 1968 r. Enoch Powell wygłosił przemówienie „o rzece krwi" i początku końca państwa, które dopuszcza imigrację na masową skalę. Wkrótce też Margaret Thatcher wypowiedziała się z obawą o Wielkiej Brytanii „zalanej” ludźmi o innej kulturze. Nieprzypadkowo wypowiedź padła tuż przed wyborami w 1979 r. - polityzacja tematyki imigracji oraz granie kartą strachu były już rozpoznanym i skutecznym narzędziem przyciągającym głosy wyborców (były to zwycięskie wybory Partii Konserwatywnej). Na pewno czytelnicy brytyjskiej prasy pamiętają podobne emocjonujące i odwołujące się do lęków oraz stereotypów wypowiedzi medialne polityków na temat migracji poakcesyjnej, falach imigrantów z Polski „zalewających” kraj, imigrantach z Europy Środkowej i Wschodniej „kradnących” jednocześnie i pracę, i zasiłki Brytyjczykom. Różne doniesienia mówiły o przynajmniej 1,5 mln Polaków na Wyspach w szczytowym okresie emigracji.
Podobny ton narracji o migracji można było zaobserwować np. w Niemczech, odgrodzonych „żelazną kurtyną” od tradycyjnego rezerwuaru taniej siły roboczej ze Wschodu (głównie z Polski). Niemcy w okresie intensywnego rozwoju gospodarczego (vide „cud gospodarczy”) pilnie potrzebowały rąk do pracy, a w ówczesnej sytuacji geopolitycznej receptą na to stało się ściągnięcie do pracy obywateli m.in. Turcji, Włoch, Grecji czy ówczesnej Jugosławii. Programy rekrutacji „pracowników gości” (niem. Gastarbeiter) nie działały jednak zgodnie z oczekiwaniami. W wyniku nacisków lobby przemysłowego pracownicy nie byli wymieniani zgodnie z logiką rotacji, gdyż rekrutacja i przeszkolenie nowych osób wymagałyby zbyt dużo czasu i pieniędzy. Na początku lat 1970. pracownicy ci, przebywający już od kilku lat w Niemczech, zaczęli sprowadzać swoje rodziny. Wkrótce okazało się, że w Niemczech osiedliło się blisko milion cudzoziemców, z czego najliczniejsi byli właśnie Turcy, Włosi i Jugosławianie. Wygaszanie programu rekrutacji spowodowane m.in. początkiem kryzysu paliwowego w 1973 r. przekonało część imigrantów do osiedlenia się w Niemczech, obawiali się bowiem, że powrót do krajów pochodzenia odetnie im możliwość ponownego wjazdu do Niemiec i skutkować będzie pogorszeniem sytuacji ekonomicznej ich rodzin (Niemcy w kryzysie nadal oferowały lepsze możliwości życiowe niż ubogie regiony Turcji czy Jugosławii). Jeśli chodzi o uchodźców, to w stosunkowo krótkim czasie, od końca lat 1980. do 1992 r., o azyl w Niemczech starało się ponad 1,1 mln osób, z czego blisko pół miliona w samym tylko 1991 r., w wyniku wojny w Jugosławii. Gdy (dopiero) w 2005 r. kanclerz Gerhard Schroeder przyznał, że Niemcy są krajem imigracji, państwo miało już liczną grupę niezintegrowanych, często urodzonych w Niemczech osób, nieposiadających paszportu i obywatelstwa kraju, który uważały za swój dom. Niemieckie problemy z integracją imigrantów, które dramaturg Max Frisch celnie spuentował słowami: „wołaliśmy o ręce do pracy, a przyjechali ludzie”, wzięły się zatem głównie z ignorowania przez dekady faktu, że kraj ma „gości, którzy zostali” i zaniedbań państwa w obszarze ich integracji („BM” nr 32, s. 6).
Każdy kraj ma swoją historię migracyjną. Przykłady Wielkiej Brytanii czy Niemiec pokazują, że jest to często historia, którą zdajemy się zapominać albo ignorować. Wybiórczo podnosimy te argumenty, które w danym momencie są wygodne - dotyczące zagrożeń na rynku pracy bądź zagrożeń dla bezpieczeństwa i „islamizacji”. A tymczasem dziś są już badania dotyczące np. wpływu imigracji poakcesyjnej na gospodarkę Wielkiej Brytanii obalające mit imigranta „kradnącego” pracę i zasiłki. Wiedza ta nie przeszkadza jednak Nigelowi Farrage głosić opinii o szkodliwości imigracji z krajów UE. To tylko jeden przykład, ale jest ich więcej - także z polskiego podwórka. Przy okazji ostatniej kampanii wyborczej polscy politycy sięgnęli po tę, już sprawdzoną, metodę przyciągania głosów wyborców, operując kartą strachu przed hordami imigrantów. Padły wówczas, dość kuriozalne, wypowiedzi na temat „stref szariatu” czy mniej lub bardziej wyimaginowanej „islamizacji”.
„Granie” strachem, uprzedzeniami i powielaniem stereotypów na temat imigracji czy integracji imigrantów nie jest dobrym startem do dyskusji na temat imigracji, także o zagrożeniach. Jednak w kontekście obecnych debat na temat migracji i wyjątkowego kryzysu decyzyjnego instytucji, które zajmują się uchodźstwem, warto jeszcze raz podkreślić, że masowe migracje, kryzysy uchodźcze na terytorium Europy nie pojawiły się wczoraj. Wiemy też, że Europa nie jest centrum świata, które jest celem współczesnych masowych wędrówek ludów. Przeciwnie, według danych UNHCR w skali globalnej stosunkowo niewielka część uchodźców (z ponad 60 mln osób, w tym uchodźców wewnętrznych) trafia do UE. Znamy też lęk przed obcym - wystarczy sięgnąć do gazet z poprzednich dekad, odwiedzić Muzeum Emigracji w Gdyni czy Muzeum Historii Żydów Polskich - „obcy” zajmuje w nich miejsce centralne. Argument o tym, jakoby migranci się nie integrowali z przyczyn religijnych, nie uwzględnia wielokrotnie i rzetelnie opisanych mechanizmów marginalizacji społecznej, na rynku pracy i w edukacji, których źródła tkwią nie w wyznaniu imigrantów, lecz w kontekście kulturowym oraz ekonomicznym i społeczno-politycznym. Czy instrumentalne podsycanie islamofobii przy jednoczesnym nawoływaniu do obrony tzw. wartości europejskich nie zawiera w sobie sprzeczności? Czy to po prostu czysty populizm, w Polsce wzmożony przez okres wyborczy? Jeśli jest to działanie obliczone na nieznajomość faktów u przeciętnego wyborcy, to chyba rzeczywiście jest tak, że historia nas uczy, że niczego nas nie uczy.